Ciekawe tematy z Garwolina

Praca na freelansie - wywiad z reżyserem Łukaszem Zaleskim

Dodano:
garwolin - Praca na freelansie - wywiad z reżyserem Łukaszem Zaleskim

O reżyserii myślał od najmłodszych lat. To, że marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia, wie każdy kto próbował je zrealizować. Wymaga to przede wszystkim wiary w to, o czym się marzy oraz konsekwencji w działaniu. Tego mu nie zabrakło.
Pracował między innymi w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu, Teatrze Polskim w Poznaniu czy Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Obecnie związał się z Teatrem Fredry w Gnieźnie, gdzie objął funkcję specjalisty do spraw edukacji. Pochodzi z Garwolina.

 To tu kiełkowały w jego głowie pierwsze spektakle i już wtedy pojawił się pierwszy sukces - nagroda z rąk Andrzeja Wajdy otrzymana wraz z przyjaciółmi za etiudę „Świątynia dumania”, w konkursie na najlepszy krótki film inspirowany „Panem Tadeuszem”.
O tym co go inspiruje, co przynosi mu największą satysfakcję, ale również o tym, co jego zdaniem jest najtrudniejsze w pracy reżysera opowiada Łukasz Zaleski.



KG: Wiem, że od najmłodszych lat myślałeś o reżyserii. Skąd to się u Ciebie wzięło?
ŁZ:
Mój rodzinny dom od zawsze był przepełniony muzyką, filmem. Dziadek był muzykiem, tata grał też na wielu instrumentach, mama zawsze dużo czytała. Ale miłością do sztuki zarażało mnie starsze rodzeństwo. Często chodziliśmy razem do naszego garwolińskiego kina. Siostra zabierała mnie również do teatru, potem jakoś weszło mi to w nawyk, i tak zostało (śmiech).

KG: Tak jakoś wyszło i zostałeś reżyserem?
ŁZ:
Oczywiście to nie tak prosto. Kiedyś był taki przepis na reżyserii, że przyjmowano  wyłącznie ludzi, którzy mają już skończone studia. Potem przepis zdjęto, ale i tak w zasadzie przyjmuje się osoby w jakiś sposób już ukształtowane. Dlatego zacząłem od studiów w Toruniu, skończyłem filologię polską. Te studia były dla mnie jedynie drogą do celu. Chociaż był taki moment, kiedy wspólnie ze znajomymi założyliśmy teatr studencki, pojawiła się również praca w radiu i pomyślałem: a może Toruń to moje miejsce... Jednak koledzy szybko przypomnieli mi, po co tu jestem i nie dali za wygraną. Tak naprawdę dzięki nim pojechałem na egzaminy wstępne. Udało się za pierwszym razem i w ten sposób stałem się studentem PWST w Krakowie.

KG: Jak wyglądają egzaminy na reżyserię?
ŁZ:
Egzaminy są etapowe. To jest taki trochę MasterChef (śmiech). Zaczyna się od wysłania tzw. egzemplarza reżyserskiego, czyli czegoś w rodzaju spektaklu zrobionego na papierze. Na postawie takiego scenariusza komisja zaprasza kilka, kilkanaście osób na egzamin. Potem są kolejne etapy podczas których odpadają kolejne osoby. Najpierw jest rozmowa z komisją na temat tego „egzemplarza”, następnie na kilka dni dostaje się do dyspozycji aktorów i należy zrobić wybraną scenę z tego, co do tej pory widniało tylko na papierze. Na koniec jest jeszcze sprawdzenie wiedzy ogólnej, czyli długa rozmowa na temat naszego odbioru zaprezentowanych przez komisję tekstów kultury.

KG: Ile osób ostatecznie przyjęto?
ŁZ:
Na moim roku studiowało sześć osób.

KG: Jak wspominasz ten czas, kiedy już dostałeś się na wymarzone studia?
ŁZ:
Przez jakiś czas szukałem swojego miejsca w tej dziwnej szkole, jaką jest PWST. Pod koniec pierwszego roku zaprzyjaźniłem się z Maćkiem Podstawnym, który studiował rok wyżej. Wspominam o tym nieprzypadkowo. Obok wybitnych profesorów takich jak Krystian Lupa, Bogdan Hussakowski, Jan Peszek czy Krzysztof Globisz, Maciej był jedną z tych osób, które miały duży wpływ na to, jaki teatr robię dzisiaj. Wokół Maćka wytworzył się rodzaj ciekawej społeczności, składającej się z osób, które dziś zajmują się przeróżnymi dziedzinami teatru. Byli wśród nich chociażby wspaniali aktorzy: Magda Grąziowska, Kornelia Trawkowska, Daniel Dobosz, Maciej Litkowski… Grupa świetnych ludzi, po prostu przyjaźniących się i w podobny sposób myślących o sztuce. To chyba wtedy zrozumiałem, że teatr, jaki lubię, oparty jest na empatii i współpracy.


KG: Powiedz mi coś o swojej ścieżce zawodowej
ŁZ:
Przez te kilka lat trochę się tego nazbierało. Trzeba wspomnieć, że w mojej pracy w teatrze zdarzyło mi się pełnić różne funkcje. Oprócz reżyserowania, byłem dramaturgiem kilku reżyserów, chociażby wspomnianego Macieja Podstawnego czy Marcina Wierzchowskiego, grałem w dwóch przedstawieniach, zajmowałem się edukacją, w Wałbrzychu przez trzy lata pracowałem jako kierownik literacki. Rok temu stamtąd odszedłem. Pomyślałem, że czas znów ruszyć w drogę. Po kilku latach w zasadzie siedzenia na stołku, chciałbym przypomnieć sobie o tym, że reżyseria to jest to, o czym naprawdę marzyłem. To dziwny zawód, nie ma w nim etatów. W praktyce wygląda to tak, że jeździ się w różne miejsca i przekonuje do swojej wizji dyrektora danego teatru. Jeśli uda ci się go przekonać, pozostaje kwestia budżetu. Jeśli i to uda się zgrać, podpisuje się umowę. Ale między pomysłem a premierą potrafi minąć kilka lat.

KG: Czyli praca w ciągłej niepewności, a dodatkowo na walizkach?
ŁZ:
Dokładnie tak. Bywa, że w ciągu tygodnia odwiedzam kilka dużych miast zlokalizowanych w różnych krańcach Polski. Próby, premiery, spotkania z dyrektorami teatrów. Często spektakle są wznawiane – wtedy również muszę być na próbach. Moje mieszkanie w Krakowie miesiącami stoi puste. Bywa to męczące. Oczywiście jest w tym też jakiś rodzaj frajdy.

KG: Czym się zajmujesz obecnie?
ŁZ:
Jeśli chodzi o to, co ostatnio wyreżyserowałem, to na pewno ważnym spektaklem jest dla mnie „Morze ciche”, grane  w języku migowym. Przedstawienie powstało w Teatrze Nowym w Zabrzu, ale w ramach Konkursu im. Jana Dormana, zorganizowanego przez Instytut Teatralny, mieliśmy szansę pokazać go w kilkunastu miastach Polski. Tak się złożyło, zupełnie tego nie planowałem, że zrobiłem sporo spektakli dla dzieci. Daje mi to dużo frajdy, bardzo lubię przyjeżdżać na te spektakle i obserwować reakcje dzieciaków. Chociażby „W góry i w morze!” –  to warsztato-spektakl, do którego widownia jest włączona i ma szereg rzeczy do zrobienia. Najlepszą recenzją tego spektaklu, a byłem na nim kilkanaście razy, jest to, że żadne dziecko nie wyszło nigdy w trakcie do toalety (śmiech). Przyszły sezon, który rozpoczyna się we wrześniu, mam dosyć mocno zapełniony. Na początku roku dostałem również propozycję współpracy z Teatrem Fredry w Gnieźnie. Od kilku miesięcy jestem tam specjalistą do spraw edukacji - swoimi działaniami pedagogicznymi wspieram ten świetny teatr, otwierając go na nowych odbiorców. To praca na pół etatu, więc mam też przestrzeń na robienie własnych rzeczy. No i stawiam przed sobą kolejne wyzwania. Lubię zabierać się za rzeczy nieoczywiste, na które w pierwszym momencie nie mam prostej recepty jak je zrobić. 

REKLAMA:


KG: Na przykład?
ŁZ:
Jesienią będę robił w Gnieźnie spektakl na podstawie atlasów geograficznych. Czyli potraktuję mapę i atlasy geograficzne jako literaturę. Wielką radość mam właśnie z tego typu projektów; jest hasło i nie wiem jak to zrobię, ale wiem, że dam radę – muszę.


KG: Wracając do „Morza cichego”, na czym polega wyjątkowość tego spektaklu?
ŁZ:
Rzeczywiście jest on dla mnie wyjątkowy, ponieważ widzę ważną robotę, jaką ten spektakl robi. Chodzi przede wszystkim o osoby niesłyszące, które nigdy w teatrze nie były, są w zasadzie z niego wykluczone. Tymczasem, ten spektakl umożliwia im obcowanie ze sztuką. Słyszącym zaś daje szansę na poznanie kompletnie nowego świata. I kiedy gdzieś tam zza kulis obserwuję reakcje publiczności, naprawdę jestem zadowolony i widzę sens tego działania.

KG: Skąd czerpiesz inspiracje do swoich sztuk?
ŁZ:
Co jest bardzo ważne, spektakli nie robi się oderwanych od miejsca. To miejsce dyktuje pewne warunki. Inaczej robi się spektakl w dużym mieście, w którym odbiorcy mają stały kontakt ze sztuką, są nią nawet przebodźcowani, a inaczej dociera się do widza pochodzącego z małego robotniczego miasteczka. Oczywiście to reżyser jest odpowiedzialny za narzucanie pewnych gustów, ale trzeba mieć również świadomość, z kim się rozmawia, jaka jest ta widownia. Ja zawsze staram się najpierw przyłożyć ucho, zastanowić się, co to za miejsce, co to za teatr, co to za zespół i dopiero później coś proponować. Ale jeśli chodzi o sam pomysł, czasem pojawia się tak, po prostu, a czasami kiełkuje to w mojej głowie bardzo długo.

KG: Co jest najtrudniejsze w pracy reżysera?
ŁZ:
Niepewność. Ja tak naprawdę wiem, że dany spektakl powstanie w momencie, kiedy wypuszczam premierę. Do tego czasu nigdy stuprocentowej pewności nie ma, ponieważ bardzo dużo zależy od rzeczy z zewnątrz, innych realizacji, finansów itd. Teatr planuje coś na dwa lata do przodu bo zakłada, że będzie miał jakiś budżet. No i nagle się okazuje, że coś wypada. Wtedy z części realizacji trzeba zrezygnować.
Reżyser jest poddawany ciągłej ocenie. Ja często czuję się jak uczeń: na przykład wtedy, kiedy na próby przychodzą dyrektorzy teatru. Co powie? Ile będzie kazał poprawić? Czasami udaje się nawiązać dialog, a czasami rzeczywiście czuję się jak dziecko w szkole. To jest bardzo stresujące. Oceniają aktorzy, porównując twoją pracę do innych reżyserów, z którymi się zetknęli. W końcu spektakl oglądają widzowie i krytycy – i znów oceny i recenzje. 

KG: W  tym zawodzie potrzebne są również umiejętności menedżerskie…
ŁZ:
Ten czynnik marketingowy trochę mnie stresuje. Jest wiele osób, które potrafią się sprzedać i świetnie im to idzie. Ja za każdym razem, kiedy jadę do teatru i próbuję opowiedzieć swój pomysł na spektakl, czuję się jak petent. Nie jestem w tym dobry. Dlatego czasami czekam na to, że coś samo się wydarzy, i na szczęście czasem się wydarza (śmiech).

KG: Czy jest jakiś wspólny mianownik Twoich spektakli?
ŁZ:
Nigdy nie szukałem cech wspólnych. Na pewno jest pewien zakres tematów, które są dla mnie ważniejsze niż inne. Lubię to, co otwarte i nie do ogarnięcia. Może dlatego ostatnio w moich spektaklach tyle tematów związanych z morzem. Jak wspomniałem, bardzo interesuje mnie teatr włączający, integrujący, oparty na empatii. Opowiadałem o „Morzu cichym” w języku migowym. We wrześniu, w Zielonej Górze, będę pracował z amatorami-seniorami nad „Snem nocy letniej” Williama Shakespeare’a.
Lubię zespołowe granie, kosztem tzw. wybitnych kreacji aktorskich. Dużo w moich spektaklach muzyki i fascynacji północną częścią mapy.

KG: Problemy, które poruszasz są bardziej z przymrużeniem oka, czy bardziej na serio?
ŁZ:
Jedno nie wyklucza drugiego. Oczywiście, lubię bawić się poczuciem humoru, ale mimo wszystko staram się rozmawiać z widzami na serio, przede wszystkim z publicznością dziecięcą. Teatr jest dla mnie miejscem nie tylko rozrywki. Od antyku teatr komentował rzeczywistość, dyskutował z nią na różnych poziomach. I ja tak właśnie rozumiem sztukę.  Nie istnieje według mnie coś takiego jak sztuka niezaangażowana. Ja poruszam w swoich spektaklach tematy, które są dla mnie specjalnie ważne. W przypadku „W góry i w morze!”, jest to chociażby problem ekologii, w przypadku „Morza cichego” – wykluczenie pewnych grup społecznych.



KG: Na pewno masz już plany na przyszłość.
ŁZ:
Tak, kalendarz na najbliższe miesiące jest już wypełniony. Kiedy ukaże się ten wywiad, ja będę już w Chinach. Wraz z choreografem Tobiaszem Sebastianem Bergiem otrzymaliśmy zaproszenie do udziału w The Ugly Duckling Festival w Pekinie, gdzie mamy zrealizować spektakl z tamtejszą młodzieżą. Po powrocie wspomniany „Sen nocy letniej”, z seniorami w Zielonej Górze, potem „Atlas wysp odległych” w Gnieźnie, przedstawienie inspirowane filmem „Thelma i Louise” w Teatrze im. W. Horzycy w Toruniu, i w końcu komedia o depresji, czyli spektakl „Samotni” według filmu Davida Ondricka w Zabrzu. I tym sposobem zamknę sezon 2019/2020. No i przez cały czas realizujemy z zespołem Teatru Fredry w Gnieźnie działania edukacyjne i pedagogiczne.

KG: A marzenia?
ŁZ:
Z przykrością muszę stwierdzić, że na teatralnej mapie Polski jest coraz mniej miejsc, w których można zrobić coś naprawdę ciekawego, odkrywczego, w których widza traktuje się serio i w których można te marzenia spełniać. Jest coraz mniej miejsc, które są otwarte, czują misję poważnej rozmowy z widzami. Jeśli mam mówić o swoich marzeniach, to marzę o tym, żeby takich miejsc, gdzie dzieje się mądrze, otwarcie, empatycznie, było jak najwięcej. I chciałbym żeby było jak najwięcej takich miejsc, w których marzyłoby mi się zrobić spektakl.

Zdjęcie ze Złotych Masek zrobił Paweł JaNic Janicki, pozostałe Michał Małecki


Odwiedź nas na facebooku

Waszym zdaniem

Redakcja serwisu "Kurier Garwoliński" nie odpowiada za żadne działania Czytelników niezgodne z prawem lub regulaminem, w szczególności za treści zamieszczone w formie komentarzy. Jednocześnie w razie konieczności zastrzega sobie prawo do ich usunięcia, jeśli uznane zostaną za niezgodne z prawem lub regulaminem, a także w sytuacji, gdy uzna to za stosowne.