KG: Garwolin to miasto, z którym jest Pani związana od...
Iwona Kurowska: Od zawsze. W dzieciństwie mieszkałam w sercu garwolińskiej „Starówki”, na Senatorskiej. Moje wspomnienia z dzieciństwa są naprawdę malownicze, mieszkało tam wiele ciekawych osób, takich garwolińskich legend. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy ulice były brukowane „kocimi łbami” i chodziły nimi do Wilgi stada krów. Mój dom był niezwykłym miejscem. Dziadek w głębi podwórka prowadził warsztat stolarski, a w piwnicach naszego domu była siedziba oddziału Polskiego Związku Wędkarskiego, więc schodzili się wędkarze z całego miasta. Moja babcia była bardzo pracowitą kobietą. Całe życie robiła mnóstwo rzeczy: gotowała ludziom na wesela, piekła ciasta, robiła swetry na maszynie, na krosnach robiła dywany, była też krawcową, robiła kompozycje z kwiatów, wielkanocne palmy... Wszystkiego nauczyła się sama. Przez nasz dom przewijało się mnóstwo ludzi z miasta, wszyscy przychodzili albo do dziadka, żeby coś tam poprawił, wyheblował, skleił, albo do babci. Od zawsze też nasze podwórko rozbrzmiewało muzyką. Dziadek był muzykiem - samoukiem. Siadał przed domem i grał na skrzypcach i na mandolinie. Pracowita i wiecznie zajęta babcia z artystyczną duszą to zmora wnuków. Wszyscy byliśmy od dziecka zagonieni do pomocy. Ale to pracowite dzieciństwo chyba ukształtowało moją osobowość i etos pracy. To i duszpasterstwo harcerskie ks. Daniluka. Prawdziwa szkoła przetrwania, nikt się z nami nie cackał. Podróże zwykłymi pociągami z całym ekwipunkiem, żadnego personelu na obozach, nocne ewakuacje obozowiska. Plus surowe zasady wychowawcze. Twarda szkoła życia, którą dziś bardzo cenię.
.jpg)
KG: A rodzice…
IK: Ojciec pochodzi z Łaskarzewa, mama z Garwolina. Nie znam drugiej tak pogodnej, cierpliwej i życzliwej dla ludzi osoby jak ona. Zna chyba wszystkich w mieście i potrafi daleko sięgać w drzewa genealogiczne garwolińskich rodzin. Mojego tatę, choć nie pochodził stąd, znają wszyscy. Dawno temu uczył zawodu w szkole zawodowej, dziś ZSP nr 2 w Garwolinie. Pracował też w Pollenie. Złota rączka, potrafi wszystko naprawić w domu, w samochodzie, w swoim zakładzie, który prowadzi od kilkudziesięciu lat. Oboje zabierali mnie czasem do swoich zakładów pracy. Pamiętam halę produkcyjną Polleny, pierwszego zakładu produkcyjnego taty, warsztaty „zawodówki”, ale i zabytkową maszynę do pisania w biurze u mamy. Większość życia pracowała w „sanatorium”, które znałam i od strony kuchni, i pralni, i niektórych oddziałów. Oboje są bardzo towarzyscy i, oczywiście, niezwykle pracowici. Do dziś, mimo przejścia na emeryturę prowadzą wspólnie działalność gospodarczą.
.jpg)
KG: W której szkole rozpoczęła Pani swoją edukację?
IK: W „Piątce”, która wtedy była Zbiorczą Szkołą Gminną. Mój pierwszy dzień w szkole był jednocześnie pierwszym dniem tej szkoły. Podobno na otwarciu mówiłam z pamięci jakieś przemówienie. Ja niestety tego nie pamiętam. Dalej było Liceum na Długiej, wtedy im. II Pułku Nocnych Bombowców Kraków. Pamiętam tę nazwę, bo nie mieściła się w żadnej rubryce (śmiech). Oczywiście pamiętam szkolny samolot i legendy z nim związane, a ponieważ mieszkałam jakieś 100 m od szkoły, jako dziecko często wchodziłam do środka. Nikt nam wtedy tego na zabraniał. Uczyłam się w klasie o profilu biologiczno-chemicznym, bo przez bardzo długi czas chciałam zostać stomatologiem, ale za bardzo kochałam literaturę i działalność społeczną. Któregoś razu moja profesor od polskiego, pani Ewa Żukowska powiedziała do mnie: „Iwona, ja wierzę, że ty coś wspólnego z literaturą będziesz miała w przyszłości”. Od tego czasu zaczęłam myśleć, czy to nie jest droga dla mnie… Wybrałam polonistykę. Ale okazało się, że sama polonistyka mi nie wystarczała. Kilka lat po podjęciu pracy w KLO, po skończeniu studiów zaczęłam się intensywnie kształcić w innych kierunkach. Skończyłam m.in. wiedzę o kulturze, glottodydaktykę, czyli nauczanie języka polskiego, jako obcego, zarządzanie w samorządzie terytorialnym, zarządzanie w oświacie.
KG: Te wszystkie studia były potrzebne do pracy w szkole?
IK: Tak naprawdę praca w szkole to połowa mojej kariery zawodowej. Najpierw w Szkole Podstawowej nr 2, potem w KLO, gdzie poza językiem polskim uczyłam wiedzy o kulturze i historii sztuki. Studia samorządowe i z zarządzania w oświacie przydały się do kierowania Wydziałem Edukacji Starostwa Powiatowego, gdzie poznałam administrację samorządową w takim ważnym zakresie jak edukacja – to przecież ponad połowa budżetu każdego samorządu. I duże wyzwanie, bo subwencji oświatowej na zadania oświatowe nie wystarcza. Bardzo ciekawa była praca w Ośrodku Rozwoju Edukacji w Warszawie. Tam organizowałam ogólnopolskie konferencje i szkolenia dla kadr oświatowych, koordynowałam projekty finansowane przez MEN i MSZ. To był też czas intensywnego rozwoju osobistego i zawodowego.
KG: A glottodydaktyka przydała się pewnie w Argentynie? Skąd w ogóle taki pomysł? Wyjechać na tyle czasu, w dodatku z dziećmi…
IK: Raz na jakiś czas przeglądam oferty Ośrodka Rozwoju Edukacji Polskiej za Granicą, bo gdzieś „w tyle głowy” taka misja specjalna tkwiła mi od dawna. Zobaczyłam ogłoszenie jakby „uszyte na mnie”- konkurs na nauczyciela języka polskiego i ambasadora kultury polskiej w środowiskach polonijnych w Buenos Aires. Spełniałam wszystkie wymagania podstawowe i dodatkowe. Moment był i dobry i …niedobry. Byłam dyrektorem szkoły, mój najmłodszy syn miał 2 lata. Ale miałam też plany na 2018 rok i wiedziałam, że „teraz albo nigdy”, że to jest ostatni moment, kiedy mogę wyjechać i doświadczenie pracy w środowiskach polonijnych przeżyć. Złożyłam dokumenty, było 5 kandydatek, ja wygrałam ten konkurs.
KG: Na czym polegała Pani praca w Argentynie?
IK:. To była naprawdę misja i wolontariat. Zupełnie nieopłacalny z punktu widzenia materialnego. Nauczyciele kierowani do pracy za granicę dostają częściowy zwrot kosztów. Moje zadanie polegało na uczeniu języka polskiego. Studentów miałam bardzo różnych, głównie dorosłych. Większość to osoby o korzeniach polskich, ale nie mówiące po polsku. Ale bardzo wielu z nich to cudzoziemcy: np. Ukraińcy, którzy mieli zamiar wyjechać do Polski, brazylijska żona polskiego dyplomaty, Paragwajka pracująca w polskiej ambasadzie. Większość osób, które uczyłam pochodziła z rodzin mieszanych. Przez cały kontrakt prowadziłam też cykliczne warsztaty dla nauczycieli języka polskiego z Argentyny. Druga część mojego kontraktu to organizowanie życia kulturalnego wśród Polonusów. Uroczystości patriotyczne i religijne, kulturalne, czytelnicze.. Po raz pierwszy w Argentynie zainicjowałam Narodowe Czytanie, wtedy było to Wesele. Wiem, że moi przyjaciele z Buenos Aires będą tę tradycje kontynuować, i w tym roku przeczytają fragmenty Przedwiośnia Żeromskiego.
.jpg)
KG: Jak się żyje w Buenos Aires?
IK: Trudne pytanie… Porteńos mówią Buenos Aires no duerme, “Buenos Aires nie zasypia”. I to oczywiście prawda. Mieszkańcy i turyści potrafią bawić się do rana. Buenos Aires to fascynujące miasto. Ma piękne zabytkowe, stare i nie mniej piękne nowoczesne dzielnice. Nie zapuszczałam się oczywiście w rejony niebezpieczne, nie spotkała mnie żadna kradzież, napaść…,choć przed wyjazdem ostrzegano mnie wielokrotnie. Być może dlatego, że zawsze towarzyszył mi syn, wysoki, postawny z groźnym spojrzeniem. Najdłużej mieszkałam w przepięknej dzielnicy Palermo Viejo porównywanej do Dzielnicy Łacińskiej w Paryżu.
Pracowałam tylko popołudniami, więc w ciągu dnia był czas na zwiedzanie pięknych miejsc. Legendarna La Boca, nowoczesne Puerto Madero, klimatyczne San Thelmo, cmentarze Recoleta i Chacarita, zabytkowy dworzec Retiro, place, gdzie tańczy się tango... Naprawdę niezwykłe miasto, ogromne. Tak jak cała zresztą Argentyna. Udało mi się też zorganizować kilka podróży: do Patagonii, do Missiones i w Andy, do Salty i Jujuy, a także odwedzić Urugwaj i Brazylię. Każda prowincja ma inny klimat, krajobraz, ludność. Sama Patagonia jest trzy razy większa od Polski. Żeby zobaczyć całą Argentynę, trzeba by kilku miesięcy, a ja jednak pojechałam tam z inną misją. Te kilka razy wystarczyły jednak, by poczuć się jak prawdziwy obieżyświat, ponieważ nie korzystałam z biur podróży, wszystko planowałam i organizowałam sama, dużo rozmawiałam z ludźmi, o tym jak żyje im się w ich kraju. Takie podróżowanie bardzo lubię.
.jpg)
KG: A wyjazd do Boliwii? Było podobnie?
IK: Och, nie, to zupełnie co innego. Wyjazd do Boliwii wiąże się z dość trudnym okresem zawodowym, który wtedy przeżywałam i potrzebowałam spojrzeć na wszystko z innej pespektywy. Pomyślałam, że wyjazd do jednego z najbiedniejszych krajów świata będzie dla mnie najlepszy. Znalazłam misję prowadzoną przez księży z naszej diecezji, napisałam do nich, kupiłam bilet i wyjechałam. Był 2012 r., misja wypełniła mi całe wakacje. Znajomi, którzy mnie wtedy żegnali mieli takie miny, jakbym miała już nie wrócić (śmiech). Pracowałam jako wolontariuszka w katolickiej parafii i w prowadzonym tam internacie dla dziewczynek.
.jpg)
@@@
KG: Na czym dokładnie polegała Pani praca w Boliwii?
IK: Parafia Virgen de Copacabana (ciekawostka - odpust 6 sierpnia, czyli dokładnie w dniu odpustu w naszej Kolegiacie) prowadzi w Bulo Bulo świecki internat dla dziewczynek w wieku od ósmego do szesnastego roku życia. Region narcotraficantes, niebezpieczny i patologiczny, mieszkali tam Indianie, którzy zeszli z gór, z bardzo surowego klimatu. To byli ci, którym za ciężko było pracować, dużo łatwiej hodować liście koki i produkować kokainę, w regionie, gdzie zbiory są cztery razy w roku. Ludzie bardzo zdegenerowani. Wykorzystujący seksualnie swoje dzieci – to ogromny problem na tym obszarze, stąd ten „polski” internat był ogromnie ważny. Kolejny problem to boliwijskie kobiety, które często wyjeżdżają „za chlebem” do Argentyny albo do Brazylii i zostawiają dzieci dziadkom, ojcom. Kiedyś jedna z mam odwiedzających starszą córkę w internacie po prostu wyszła, zostawiając kilkumiesięczne dziecko. Przez ponad pół roku opiekowały się nim wolontariuszki, potem wróciła i je zabrała.
Co należało do moich zadań? Na przykład odprowadzanie do szkoły - w Boliwii nikt nie zwraca uwagi na pieszych. Oczywiście pomoc w nauce, nadzorowanie dyżurów porządkowych. Ale tak naprawdę na terenie parafii robiliśmy wszystko, razem, księża, wolontariuszki i okazjonalni pracownicy, włącznie z remontami. Dwa lata później w 2014 r. wyjechałam tam jeszcze raz. Oczywiście w wolnych chwilach udawało mi się także trochę pojeździć po Boliwii, a także wejść na niemal „sześciotysięcznik” Chacaltaya w okolicach La Paz.
.jpg)
KG: Żeby tam pracować, trzeba mówić po hiszpańsku? Skąd ten hiszpański się wziął?
IW: Na studiach uczyłam się francuskiego, który jest piękny, ale bardzo trudny i w sumie mało użyteczny poza Francją. Hiszpański jest podobny, ale dużo łatwiejszy i też po prostu bardzo mi się podoba. Po pierwszej podróży do Hiszpanii, do Andaluzji zapisałam się do Instytutu Cervantesa w Warszawie. Trafiłam na wspaniałą nauczycielkę z Kolumbii, Aidę Guereiros. Do dzisiaj mamy kontakt na Facebooku. Przez cały rok nie użyła jednego słowa po polsku poza „było”, choć potem okazało się, że świetnie mówi po polsku. Po roku cała grupa potrafiła się komunikować całkiem swobodnie. Potem były oczywiście inne kursy, podróże, ale ten pierwszy rok był najważniejszy.
.jpg)
KG: Pobyt w Argentynie przerwała Pani na miesiąc, po co?
IW: Wyjeżdżając do Argentyny poprosiłam o urlop bezpłatny w szkole, obiecując wójtowi, że mimo nieobecności będę czuwać nad organizacją 100-lecia szkoły. A na cały sierpień wrócę. No i słowa dotrzymałam. Trzeba było wykonać mnóstwo pracy: zaproszenia, folder pamiątkowy, program, to wszystko płynęło on-line na linii Garwolin-Buenos Aires. W międzyczasie doszła organizacja wizyty pary prezydenckiej, która wydarzyła się dzień po 100-leciu (śmiech). Mamy wspaniałych rodziców, nauczycieli i pracowników, którzy stanęli na wysokości zadania. Miałam też świetną zastępczynię, z którą byłyśmy w stałym kontakcie. Wiedziałam, że wszystkiego dopilnuje nie gorzej niż ja. Pracowaliśmy intensywnie całym zespołem przez sierpień. W niedzielę 100-lecie, dzień później rozpoczęcie roku wspólnie z parą prezydencką. Następnej niedzieli w Spale prezydent wspominał, że był na inauguracji roku szkolnego w Wilkowyi, gdzie uczestniczył w świetnie przygotowanej uroczystości, to było bardzo miłe.
KG: 100-lecie szkoły i przyjazd prezydenta to były takie wielkie imprezy. Pierwszy raz Pani organizowała takie przedsięwzięcia?
IK: Oczywiście nie. Miałam to szczęście, że uczestniczyłam w organizacji wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Garwolinie w 2009 r., wiedziałam jak wygląda chociażby współpraca z BOR-em. Poza tym w ORE takie duże, ogólnopolskie wydarzenia też miałam okazję koordynować. Do 100-lecia przygotowaliśmy się praktycznie przez rok. Wszystkie zadania były ustalone przed moim wyjazdem. Mam wspaniały zespół współpracowników, nauczycieli i rodziców. Bardzo dużo nam pomogła Gmina Gmina na czele z wójtem Marcinem Kołodziejczykiem. Bez tych wszystkich osób nie udałoby się nam na pewno.
KG: A dzień później, 4 września...wizyta prezydenta. Jak do niej doszło?
IK: Napisałam list do pani prezydentowej z zaproszeniem na święto szkoły, już wtedy para prezydencka odwiedzała kościoły wokół Garwolina. Bardzo długo nikt nie odpowiadał. Aż do 1 sierpnia 2017 r., kiedy kancelaria prezydenta zadzwoniła do wójta z pytaniem, czy szkoła dalej jest zainteresowana wizytą prezydenta, bo jeśli tak, to na inaugurację roku szkolnego przyjedzie. Wiedziałam, że mam na głowie imprezę dzień wcześniej na 500 osób. Ale wiedziałam też, że taka propozycja już nigdy się nie powtórzy, a także, że z takim zespołem damy radę. Dzięki współpracy wielu osób daliśmy. Następnego dnia mogłam wrócić do Buenos Aires dokończyć kontrakt.
KG: Ma Pani szerokie zainteresowania, dobre wykształcenie, zwiedziła Pani spory kawałek świata, zna Pani języki, chciałaby się Pani rozwijać i robić coś fajnego, nie boi się Pani wyzwań. Dlaczego właśnie w Garwolinie? Może Pani mieszkać wszędzie.
IK: Miałam propozycję kolejnego roku do Buenos Aires i wiem, że mogłabym tam organizować sobie życie. Ale małżeństwo i rodzina na odległość na stałe nie wchodziły w rachubę. Poza tym jednak latynoska mentalność na dłuższą metę jest dla mnie nie do przyjęcia. Ale najważniejsze jest co innego. Ja po prostu kocham swoje miasto, tutaj bardzo dobrze się czuję. Kocham swoje wspomnienia o garwolińskiej starówce. Swoim synom, czasami opowiadam o tym dawnym Garwolinie. Tutaj mam swoich znajomych, rodzinę, przyjaciół. To cudowne uczucie, kiedy idę ulicą i spotykam ludzi z różnych odcinków mojego życia: z podstawówki, z liceum, z różnych miejsc pracy. W żadnym innym miejscu świata tego nie ma i nie będzie.

KG: Dziękuję za rozmowę.