miejscowościami, liczbą medali, obecnościami na treningach, nawet z historią dotyczącą kontuzji każdego z zawodników. Cała wieloletnia statystyka zawarta w zeszycie, na końcu którego znaleźć można sentencje, powiedzenia, przysłowia. To, jak mówi mój rozmówca, działa na wzmocnienie.
O czym rozmawialiśmy? Trochę o życiu, trochę o relacjach międzyludzkich, dużo o sporcie, który, jak to zwykle u pasjonatów bywa, jest nieodłączną częścią tego życia…
Kurier Garwoliński: Sięgnijmy do źródeł, czyli do początków…
Stanisław Buszta: Byłem w piątej klasie malutkiej szkoły koło Łańcuta, kiedy pojechałem na pierwsze zawody lekkoatletyczne. Oczywiście żadnego miejsca nie zdobyłem, ale wyniki mam zapisane, bo prowadzę taki swój dzienniczek: 3.75 metrów w dal, 1.15 wzwyż, piłeczką palantową rzuciłem 58 metrów, a 60 metrów przebiegłem po żużlu, boso, w 9.5 sekundy. To był rok 1958 i wtedy pojawiła się pierwsza kontuzja, zerwałem sobie łokieć. Ale tak naprawdę wszystko zaczęło się w momencie kiedy poszedłem do szkoły średniej. Mój o dwa lata starszy brat również trenował i udało mu się na wakacje pożyczyć piłkę do siatkówki, dysk, kulę i oszczep. Radość była ogromna, zrobiliśmy sobie wtedy mały stadion i spędzaliśmy tam całe dnie. Oczywiście nie mieliśmy żadnego trenera i do wszystkiego dochodziliśmy sami. Pamiętam również pierwsze szkolne zawody wojewódzkie, na których zdobyłem srebro w rzucie oszczepem i czwarte miejsce w pchnięciu kulą. Jesienią, podczas kolejnych zawodów, mistrzostw województwa rzeszowskiego młodzików, ustanowiłem nowy rekord województwa w rzucie oszczepem: 48.87 metrów, byłem też drugi w rzucie dyskiem – 41.89 metrów. To był chyba ten moment, w którym sport pochłonął mnie całkowicie. Miałem taki incydent, w klasie maturalnej pani od geografii zagroziła, że jeśli pojadę na zawody, a nie pójdę na klasówkę, obniży mi ocenę. Bezskutecznie prosiłem o wyznaczenie innego terminu, a to było dla mnie ważne, bo geografia jest moim drugim konikiem. Oczywiście pojechałem na te zawody…
KG: Ta historia najlepiej pokazuje jaką rolę już wtedy odgrywał w Pana życiu sport.
SB: Powiem tak; nie miałem żadnych wątpliwości, wiedziałem co jest dla mnie najważniejsze. Sport wypełnił całe moje dalsze życie. Po drodze były różne kluby – Włókniarz Rakszawa, Unia Sarzyna, Hutnik Kraków - cały czas rzucałem oszczepem, brałem udział w dziesięcioboju. W Katowicach zrobiłem drugą klasę sportową, potem WSWF w Gdańsku – to było dokładnie 50 lat temu. Następnie przeniosłem się do klubu Bałtyk Gdynia, gdzie na najwyższym poziomie stał skok o tyczce. Wtedy właśnie, w Bałtyku karierę rozpoczynał mój przyjaciel, złoty medalista moskiewskich igrzysk 1980 roku w skoku o tyczce – Władysław Kozakiewicz. Niestety odezwała się moja kontuzja, na ostatnim starcie znów urwałem łokieć. I tak skończył się dziesięciobój. Studia magisterskie kończyłem na AWF w Warszawie. Ukończyłem te studia w ciągu roku, to było dla mnie duże wyróżnienie.
KG: Jak to się stało, że trafił Pan do Garwolina?
SB: Ma to związek z postacią profesora Romana Trześniowskiego. Był to człowiek oddany na rzecz sportu, dlatego kiedy dostał duży spadek, zaczął sponsorować najlepszych studentów i nauczycieli. Kiedyś profesor przyjechał na moje praktyki do Rzeszowa, usiadł sobie na ławce w parku i obserwował prowadzone przez nas zajęcia – bo byłem z kolegą. Po zajęciach podszedł i zaprosił mnie do swojej katedry na rozmowę. Oczywiście poszedłem, akurat drzwi były otwarte. Usłyszałem rozmowę profesora na temat studenta, którego chciałby mieć jako pracownika naukowego. Wiedziałem, że chodzi o mnie. Wszedłem i powiedziałem, że słyszałem tę rozmowę i z całym szacunkiem, ale nie, gryzipiórkiem nie zostanę. Powiedziałem o moich planach związanych ze szkołą – razem z żoną już wtedy szukaliśmy pracy jako nauczyciele. Profesor zrozumiał moje argumenty, pożegnaliśmy się i wyszedłem. Minęło jakieś 20 minut, kiedy dostałem telefon z informacją, że w jednej z garwolińskich szkół jest praca dla dwóch nauczycieli. Wszystko odbywało się bardzo szybko. Przyjechałem do Garwolina i zostałem pokierowany do „Ekonomika”.
KG: Pamięta Pan swoje pierwsze wrażenie?
SB: Oczywiście, pierwsze co zrobiłem, kiedy dotarłem do szkoły, poszedłem zobaczyć boisko i salę gimnastyczną. Krótko mówiąc wyglądało to tragicznie. W „Ekonomiku” zostawiłem kawał serca, mnóstwo pucharów oraz piękne kroniki SKS, pracowałem tam 38 lat. Razem z żoną włożyliśmy dużo pracy, żeby szkoła stała się liderem jeśli chodzi o sport w szkołach średnich regionu siedleckiego i powiatu garwolińskiego. Po odejściu z „Ekonomika” pracowałem przez cztery lata w „Piątce”. Wtedy w szkole również pojawiły się lekkoatletyczne sukcesy. Niestety ze względów osobistych musiałem zrezygnować.
KG: W jakich okolicznościach podjął Pan współpracę z garwolińskim klubem Wilga?
SB: Zaraz po tym, jak zacząłem pracować w „Ekonomiku” pojawiły się pierwsze sukcesy nie tylko lekkoatletyczne, ale również w piłce ręcznej, siatkowej i koszykówce. Wtedy ówczesny prezes Wilgi Garwolin, Zygmunt Żak zaproponował żebym poprowadził drużynę dziewcząt w piłce ręcznej. Pamiętam dokładnie tę datę - 14 kwietnia 1974 roku. Kiedy rozgrywki w piłkę ręczną zostały zawieszone, zacząłem trenować lekkoatletów.
@@@
KG: Jakimi zawodnikami opiekuje się Pan obecnie?
SB: Mam 35 podopiecznych w kategoriach dzieci, młodzików, juniorów młodszych, juniorów, młodzieżowców i seniorów. Trenuję, między innymi, skoczków wzwyż, skoczków w dal, rzucających oszczepem, wieloboistów, zawodników na sztafety, biegi długie i krótkie.
KG: Czy to prawda, że obecnie młodzież jest mniej zaangażowana w sport, niż było to jakieś 15 lat temu?
SB: Rzeczywiście jest dużo więcej bodźców, a przez to młodzież jest mniej aktywna, mniej się rusza, ale duża część rodziców wychodzi temu naprzeciw i wywiera na dzieci bardzo korzystny wpływ. Naprawdę widać ich zaangażowanie w motywowaniu dzieci. Mówię to na przykładzie mojej sekcji.
KG: Przychodzę do Pana, bo chcę aby moje dziecko trenowało rzut oszczepem. Co Pan na to?
SB: Po pierwsze muszę zrobić sprawdzian z rzutu piłeczką palantową, a następnie sprawdzić charakter dziecka i jego zaangażowanie. Zdarza się czasem, że ktoś ma predyspozycje, ale nie ma zacięcia, chęci. Wtedy wiem, że z niego zawodnika już nie będzie, to musi być charakter. Sukces bowiem nie rodzi się z niczego.
KG: Jak układa Pan sobie tygodniowy plan zajęć?
SB: Jest tego trochę, dlatego na nadmiar czasu nie narzekam (śmiech). Dzień treningowy wygląda tak, że wstaję rano i zaczynam pracę trenerską. Według swojego planu rozpisuję treningi, które oczywiście trzeba na bieżąco modyfikować, ponieważ różne czynniki powodują, że ten planowy trening został niezrealizowany. To zajmuje mi około 60-90 minut. Dalej dzień wypełniają planowe treningi. Jednak często okazuje się, że muszę wyjechać na zawody, wtedy robię wszystko aby trening nie przepadł, zmieniam daty, godziny. I w sumie, w ciągu tygodnia takich informujących sms-ów wysyłam około setki. Oczywiście cała papierologia związana z licencjami, wyjazdami, zawodami, dodatkowo zdjęcia, sprawozdania, kontakty z rodzicami, informacje do lokalnych mediów – wszystko to wpisuję w mój nienormowany czas pracy (śmiech). Dostajemy też dotacje i tu znowu kolejne plany, sprawozdania. Do tego dochodzą spikerki na zawodach biegowych w Garwolinie.
KG: Jak Pan ocenia kondycję sportowców z terenu powiatu garwolińskiego?
SB: Nie za dobrze. My, jako powiat, w rankingu ogólnopolskim jesteśmy bardzo daleko. Można powiedzieć, że się nie liczymy. Dla przykładu zeszłoroczna punktacja ogólnopolskiego współzawodnictwa sportowego dzieci i młodzieży wygląda tak: badminton 3 punkty, lekkoatletyka 47 punktów. Pozostałe kluby i sekcje, niestety bez punktów.
KG: Z czego ta słaba kondycja wynika?
SB: Przede wszystkim nie mamy oddanych szkoleniowców. Brakuje takich ludzi, którzy zaangażowaliby się w to całym sercem, pasjonatów. Ponadto nie mamy odpowiedniej bazy szkoleniowej oraz pewnych tradycji w szkołach. Jeśli chodzi o Wilgę, na 15 000 klubów w Polsce, zajmujemy 3000 miejsce, przy jednym szkoleniowcu i tylko jednej sekcji. W Siedlcach taka sama sekcja jak nasza, zatrudnia 5 trenerów, a każdy z nich ma pod opieką inną grupę szkoleniową, o zarobkach nie wspomnę. To chyba wszystko tłumaczy…
KG: Co musiałoby się stać, żeby Garwolin zaistniał w sporcie?
SB: Myślę, że w ciągu trzech, czterech lat jest to nie do osiągnięcia. Muszę przyznać, że dawny system bardziej dbał o sport. Wtedy za każdy punkt dostawaliśmy sporo pieniędzy, a zarobki trenerów były bardzo wysokie. Wilga miała sekcję kolarstwa, narciarstwa, tenisa stołowego, siatkówki, lekkoatletyki, piłki nożnej, zapasów, badmintona i szachów. A w tej chwili mamy tylko piłkę nożną i lekkoatletykę.
KG: Jest taka szkółka piłkarska w Szamotułach – niewielkiej miejscowości, która wytrenowała takich piłkarzy jak Łukasz Fabiański, Maciej Rybus. Czy Garwolin ma szansę stać się takimi Szamotułami?
SB: Ta szkoła zatrudnia wielu szkoleniowców, co wiąże się z dużymi nakładami finansowymi. Warto to podkreślić; problem nie polega na tym, że brakuje nam bardzo dobrych sportowców, brakuje nam wsparcia finansowego i trenerów.
KG: Jak wygląda Pana dorobek jako szkoleniowca i nauczyciela?
SB: W trakcie mojej pracy szkoleniowej w klubie moi podopieczni zdobyli 15 medali mistrzostw Polski PZLA (licząc zawody na hali), kilkadziesiąt medali w mistrzostwach zrzeszenia LZS, posiadają też 90% rekordów powiatu we wszystkich kategoriach wiekowych, a ponad stu uzyskało awans do uczestnictwa w mistrzostwach Polski lub Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży. Do udziału w takich zawodach należy posiadać bowiem określone minimum wynikowe. Ponadto ponad 80 moich wychowanków szkolnych lub klubowych ukończyło AWF lub obecnie studiuje na kierunkach sportowych. Dodam, że aż 21 moich podopiecznych otrzymało stypendium sportowe starosty powiatu.
KG: Kogo mógłby Pan wyróżnić?
SB: Nie sięgając do historii jestem pełen uznania dla mojego wychowanka, Roberta Głowali, który obecnie znajduje się pod opieką trenerską Bożeny Dziubińskiej. Można powiedzieć, że z każdej mistrzowskiej imprezy przywozi on medale bądź bije rekordy. Niedawno wywalczył brązowy medal mistrzostw Polski seniorów w biegu na 10 000 metrów okraszony doskonałym rekordem powiatu. Niewiele ustępują mu halowa wicemistrzyni Polski w trójskoku, Julia Biernacka, czy posiadająca doskonałe rekordy powiatu w półmaratonie i maratonie (oba wyniki na pierwszą klasę sportową) - Emilia Mazek. Ponadto stałe postępy czyni student AWF Warszawa, biegacz Mateusz Kondej, którego obecnie również trenuje Bożena Dziubińska. Ostatnio mile zaskoczyła 17-letnia Agata Szaniawska, która zdobyła wicemistrzostwo Polski w biegu przełajowym na 1500 metrów w finale Igrzysk Młodzieży Szkolnej w Kamionie. Pragnę również wyróżnić Katarzynę Salamończyk - rzuty, Natalię Przybysz – biegi średnie, biegaczkę na 300 metrów Olgę Świesiulską oraz skoczków Karola Sękulskiego i Marcela Paciorka.
Staram się dawać z siebie wszystko, miło jeśli ktoś to zauważa, chociaż zdarzają się momenty, które czasem mnie ukłują.
KG: Co ma Pan na myśli?
SB: Podzielę się jedną trochę smutną, dygresją. Z okazji 45 lat pracy jako trenera, klub wystąpił o wyróżnienie mojej osoby na uroczystości wręczenia nominacji stypendialnych. Niestety skończyło się tylko na wniosku. Zabrakło chęci i kawałka ozdobnego papieru…?
Ale jestem silny moimi dziećmi – bo tak nazywam moich podopiecznych. Jeśli oni wygrywają, to ja też wygrywam (śmiech). To jest ciężka praca, systematyczność, determinacja – tego uczy sport i tego uczę ja na swoich treningach. Mam kilka ulubionych powiedzonek, na przykład: „Pycha jest pierwszym krokiem do upadku”, albo: „Noś głowę wysoko, ale nie zadzieraj nosa”. I moje standardowe powiedzenie: „Z każdym opuszczonym treningiem, rosną szanse twojego rywala – a diabeł się cieszy”.
KG: Jak łączy Pan życie zawodowe z osobistym?
SB: Moje osiągnięcia sportowe mają pozytywne odzwierciedlenie w tolerancji mojej rodziny. Na szczęście żona – nauczycielka wychowania fizycznego i dzieci, które uprawiały sport dają mi pełne poparcie i mogę liczyć na wyrozumiałość.
KG: Czego Pan sobie życzy?
SB: Aby moja lekkoatletyka, zwana „królową sportu”, weszła na stałe na salony sportowe w naszym powiecie i oby nakłady na sport były odzwierciedleniem odniesionych sukcesów. Chciałbym aby trenerzy zarabiali tak, jak na to zasługują. Oczywiście życzę sukcesów moim sportowcom. Natomiast prywatnie chciałbym mieć trochę więcej wolnego czasu (śmiech).
KG: Oby te życzenia się spełniły, chociaż patrząc na Pana myślę, że akurat ze spełnieniem tego ostatniego mogą być problemy…
Dziękuję za rozmowę.
reklama