Światła zniczy, zapachy kwiatów, kolory jesieni i całe mnóstwo nas, żywych odwiedzających groby swoich bliskich zmarłych. Tak zaczyna się listopad. Ten czas budzi we mnie skrajne uczucia. Z jednej strony jest to ten magiczny okres, w którym pamięć o zmarłych odżywa z niesamowitą siłą. Stają się bardziej osiągalni i bardziej obecni. Z drugiej jednak strony listopadowe dni otwierają zabliźnione rany, pustka jest jeszcze bardziej gnębiąca niż zwykle. Święto Zmarłych zawsze uruchamia we mnie lawinę myśli i pytań o sens życia i śmierci. Lęk przed śmiercią, nie tyle własną, co bliskich, przybiera na sile. I ta kołacząca się w głowie myśl o kruchości życia…Przed oczami wyrasta smutny „bilans strat” w postaci kolejnej alei pomników na cmentarzu. Patrzę na nazwiska tych, którzy jeszcze rok temu także kupowali znicze i wiązanki, a dziś to na ich grobach płoną świece.
Śmierć to pewien etap, który każdy z nas musi przejść. Wiedzą to nawet małe dzieci, tylko wiedzieć a rozumieć to dwie diametralnie różne sprawy. Większość ludzi wierzy, że śmierć niczego nie kończy, tylko zmienia. Po drugiej stronie też jest życie… - mam nadzieję, bo tylko to może nadać temu wszystkiemu jakiś sens.
Te święta skłaniają także do refleksji nad własnym życiem. Życiem jako wartością największą, jaką każdy z nas ma. Pamiętajmy, że jest jedno, i że bardzo łatwo można go stracić. Nikt z nas nie wie, ile jeszcze zegar odmierzy mu godzin - „Chwila, która trwa, może być najlepszą z twoich chwil” (Dżem, „Do kołyski”). Dobrze byłoby na koniec sobie samemu pogratulować własnego życia.
Te święta jednak przede wszystkim niech kierują nasze myśli w stronę tych, którzy odeszli i być może potrzebują naszej modlitwy. W tym roku odprowadziliśmy na miejsca spoczynku wiele osób, wśród których znalazło się dużo ludzi młodych. Takie odejścia bolą najbardziej, bo mamy świadomość, że jeszcze tyle było przed nimi. Śmierć kogoś bliskiego to osobista tragedia rodziny, której my możemy okazać jedynie współczucie. Są jednak takie osoby, których śmierć w pewien sposób dotyka wszystkich, a przynajmniej większość. W tym miejscu chcę przypomnieć o dwóch ważnych dla naszej lokalnej społeczności osobach, które kilka miesięcy temu zakończyły ziemską wędrówkę.
Ksiądz Prałat Stanisław Maksymowicz zmarł 5 marca. Długoletni proboszcz parafii pw. Przemienienia Pańskiego. Dla młodego pokolenia właściwie jedyny proboszcz, bo innego nie pamiętają. Tak bardzo wpisał się w obraz parafii i miasta, że jeszcze do dzisiejszego dnia czasem mimowolnie szukam Go w pierwszym konfesjonale. Odszedł nagle, niespodziewanie dla wszystkich, chyba dla siebie samego także. Kiedy trzeba był stanowczy, ale tego wymaga się od kogoś, kto ma być przewodnikiem. W pamięci zapisał się przede wszystkim jako człowiek pogodny i niezwykle skromny. Zawsze wszystkim za wszystko dziękował. Sam nigdy nie czuł się godny zaszczytów i podziękować, jakie mu składano. Miał dla nas czas i cierpliwość. Swoją opieką obejmował szczególnie dzieci. Nie tylko my związaliśmy się z Nim, ale także On z nami. Chciał w Garwolinie zostać po przejściu na emeryturę i pozostał…już na zawsze z nami.
Kilka miesięcy po śmierci księdza proboszcza odszedł ten, który zawsze mu towarzyszył. Wielu uważa, że ksiądz Stanisław Maksymowicz potrzebował tam w niebie ministranta i wziął sobie tego, z którym tyle lat współpracował. 3 września zmarł Tadeusz Laskowski, długoletni kościelny parafii pw. Przemienienia Pańskiego w Garwolinie. Przez 60 lat z pełnym oddaniem i zaangażowanym sercem pracował dla parafii. Śmierć przyszła, gdy jechał wczesnym rankiem otworzyć kościół i zadzwonić na „Anioł Pański”. Zawsze to On poruszał ogromne dzwony, informując miasto o czyjejś śmierci. Tego dnia bardzo długo biły żałobne dzwony… dla Niego.
Pamiętajmy o Nich w te Święta i zapalmy znicz na grobie, dziękując za ich długoletnią posługę, z której na pewno niejednokrotnie korzystaliśmy.
Komentarze (0)